
Prawo wytycza nam czas, kiedy stajemy się dorośli. W tej kwestii mamy równouprawnienie — kończymy 18 lat i po tym czasie, po tej ciężkiej pracy naszych rodziców, mamy ruszyć w świat i zachowywać się jak oni. Mieć wykształcenie, pracę, dom, dzieci, żonę/męża.
Wymaga się od nas, że decyzje i wybory, których dokonamy, będą właściwe, że nie będziemy popełniać błędów, a rodzice będą rosnąć w dumie, że wychowali prawie bohaterów.
Ruszamy, unosząc się na skrzydłach pełni wiary i nadziei, a na pierwszym lepszym zakręcie tracimy ich połowę. Potem już systematycznie życie nam je podcina, do momentu, aż nie spadniemy na ziemię. Niektórzy się z niej podnoszą, a niektórzy wciąż próbują.
Jest też niepisane prawo, które wytycza nam inny czas. Do 25. roku życia należy wyjść za mąż, do 30-tki mieć dziecko, a potem tylko miłość, wierność i uczciwość małżeńska oraz to, że tak już zostanie aż do śmierci.
Niektórzy trzymają się tej zasady: biała suknia, pierwszy taniec, potomek, dom, drzewo — i do tego momentu wszystko idzie zgodnie z planem. Pieprzyć zaczyna się potem. Nie zawsze na zawsze kochamy, wierność szwankuje, dziecko przeszkadza, czujemy, że tu nie pasujemy, że to nie my podjęliśmy te wszystkie decyzje i dlaczego do cholery je podjęliśmy. Rzeczywistość staje się nie do zniesienia.
Niektórzy odważni ją zmieniają, a reszta tkwi w swym błogim nieszczęściu.
Osobie, która wymyśliła zwrot „i żyli długo i szczęśliwie”, należy się kop w tyłek. Ale z drugiej strony — czy rzeczywistość nie jest o wiele ciekawsza niż szczęśliwe zakończenie?


Dodaj komentarz