
Singlistka
Oficjalnie – według definicji słownikowej – to kobieta, która pojedynczo walczy z przeciwnikiem w rozgrywce sportowej.
Nieoficjalnie – według mnie – to kobieta, która z dnia na dzień została wypchnięta na ring emocjonalnej rozgrywki. Bez zasad, bez trenera i bez planu.
I wiecie, co jest w tym najzabawniejsze? Że właśnie tam – na tę matę emocjonalnego MMA – zostałam wypchnięta ja.
Ta, która tak bardzo nie chciała być singielką, że los uznał, iż warto to powtórzyć. Dla pewności.
I tak oto jestem – w singelskiej dżungli, w której nie ma zasad, nie ma określonych ról, teraźniejszość jest mglista, a przyszłości w ogóle nie widać.
Jak to się stało, że po raz drugi jestem singielką?
Tak, tak – po raz drugi. Pierwszy raz był bardziej dramatyczny – i o nim napiszę przed śmiercią.
W sumie to nawet nie wiem, jak to wytłumaczyć.
Konkretnego powodu nie znam, a te, które usłyszałam – tak pokrętne i mętne – nie mieszczą się w moim słowniku prawd.
Przyjmijmy, że ex-oblubiony rzucał mnie dwa razy. I raz drugi – skutecznie.
Nie, nie, nie pytajcie, jakim cudem dałam się rzucić dwa razy.
Na swoją obronę mam tylko to, że za każdym razem byłam zaskoczona.
Brzmi jak wyznanie niepoczytalnej, ale ja wolę określenie: wierząca w miłość, dobro, odpowiedzialność i wierność.
I chyba wierzyliśmy w różne rzeczy. Tak – to jest dobre wytłumaczenie. I zostańmy przy nim.
Powróćmy do teraźniejszości. Jak to jest być singlem – ktoś zapyta?
Dzień pierwszy po porzuceniu to płacz. Drugi, trzeci i cały kolejny miesiąc: też płacz.
Ale zdarzają się też „okna pogodowe” – momenty, kiedy karmisz się nadzieją, że ex-oblubiony zmieni zdanie.
Zobaczy cię na udawanym stories szczęścia na Instagramie i pożałuje, że nie pławi się w tym szczęściu z tobą.
Ale gdy już zrozumiesz, że jakimś cudem nadal cię nie chce – płacz zamienia się w rozpacz.
A potem, w swoim małym singielskim mieszkaniu, zaczynasz żyć poważnie.
Pierwsze samotne śniadanie, pierwsza samotna kolacja, samotny weekend.
I nagle dociera do ciebie, że teraz – i od teraz do nieokreślonej przyszłości – jesteś skazana wyłącznie na siebie.
Najgorzej mieć wtedy przyjaciółki mężatki.
Ociekające szczęściem małżeńsko-rodzicielskim, starające ci się powiedzieć, że będzie dobrze. Jednocześnie pokazując, jak dobrze u nich jest.
Nie najlepsi są też ci „pocieszacze optymiści” ze swoimi tekstami o tym, że „nic nie dzieje się bez przyczyny” i też „dobrze będzie” – tylko, kurwa, nie wiedzą kiedy.
Rodzice? Równie mało pomocni. Ich mina pokazuje strach i żal – jakby to 40-letnie dziecko bez dzieci i męża miało zaraz zachorować na jakąś nieuleczalną chorobę…
I pomimo iż zaraz po porzuceniu – ale i potem, kiedy będziesz to wszystko przeżywać – trudno w to uwierzyć, to z czasem zobaczysz, że singielstwo często jest najlepszym, co może się przydarzyć.
Nie, nie będę tu coachować i sprzedawać pięknych opowieści o przemianie, jak z brzydkiego kaczątka zostajesz łabędziem…
Bo singielstwo to taka droga, jakbyś szła po pustyni – w ciul fatamorgan, a celu w ogóle nie widać.
Ni cholery się to nie opłaca.
Ale warto.
Nie na zawsze – ale chociaż przez chwilę.
A co zobaczysz po drodze, do czego dojdziesz – to już przekonasz się sama.
Każdy ma swoją pustynię.


Dodaj komentarz