
Ludzie różnie radzą sobie z problemami. Niektórzy wyjeżdżają w Bieszczady, inni po prostu znikają w długich biegach, drudzy — w krótkich związkach, a co niektórzy kupują psa.
Z pozoru — wszystko wygląda jak ruch. Jak normalne życie.
A przecież nie wszystko, co się rusza, naprawdę się przesuwa. Czasem człowiek tak sprawnie kręci się w miejscu, że nie zauważa, iż utknął w labiryncie pozornie bez wyjścia.
Ona też zdecydowała się uciec i spróbować czegoś innego: mantr na cuda, medytacji, porad wróżek, śmiałych wygięć ciała na zajęciach jogi, słuchania mądrych podcastów i rad.
Wytargała z gazet tony inspiracji na mapę marzeń, spisała wszystkie magiczne afirmacje i była pewna, że to wszystko pozwoli jej ruszyć z miejsca, otworzyć najwyższe bramy oświecenia i spłynie na nią boskie uduchowienie — a jedyne, co osiągnęła, to zwykłe ziemskie wkurwienie.
Życie za każdym razem miało swoje plany, przed nosem zamykając jej wszystkie drzwi do radości — to była ich taka wspólna gra, w której tylko życie miało ubaw.
Każda lekcja obnażała nowe rany, zrywała stare plastry, pozwalając na ból i sączenie cierpienia, a każdy krok naprzód przypominał jej, jak długo stała w miejscu, czekając na cud.
Zresztą… kto z nas nie czeka? Czasem pół życia.
Na znak z nieba. Albo przypadek, który nagle wszystko poukłada. Najlepiej taki, który przyjdzie sam i zdejmie z nas ciężar decyzji.
Bo do prawdziwej zmiany potrzeba odwagi — a tej akurat najczęściej nie ma wtedy, gdy najbardziej jej trzeba.
Więc zostajemy, gdzie jesteśmy, czekając na coś, co nas wyratuje — albo przynajmniej da spokój.
A co, jeśli w życiu chodzi o to, żeby nie grzebać za głęboko?
W końcu nie wszystko, co boli, trzeba leczyć, a prawda nie zawsze przynosi ulgę.
Czasem cierpienie spada na nas jak grad kamieni, miażdżąc ostatnią nadzieję — a tych ran nie sposób szybko zaleczyć.
Myśli nas dręczą, snu nie doświadczymy i najpewniej, i najszybciej, sami siebie zadręczymy.
A z tego, co mówią, to dla zachowania urody i długowieczności potrzebujemy snu, balansu i 10 tysięcy kroków dziennie.
Więc może metoda „nie ruszaj, nie pytaj, nie dotykaj” nie jest taka zła.
Może życie to nie jest wielka transformacja, tylko dobrze zaplanowana symulacja.
I może chodzi w nim o to, żeby tylko wyglądało jak prawda. Bo kto powiedział, że trzeba działać, żeby być szczęśliwym? Może wystarczy nie być zdemaskowanym.
Tylko co zrobić, gdy życie nagle zaczyna przypominać serce w stanie zapalnym —
gdy gorączka rośnie, rytm szwankuje, a infekcja cicho zatruwa wszystko, co jeszcze działa?
Czy w takim momencie metoda „zamknij oczy i nie patrz” wciąż ma sens?
Czy zaklejenie serca plastrem zatrzyma postęp choroby, czy tylko pozwoli jej cicho niszczyć całe ciało?
A co, jeśli — zamiast czekać na cud — zdecydowalibyśmy się jednak na ryzyko?
Położyli serce na zimnym stole operacyjnym i poddali je leczeniu?
Co, jeśli po zabiegu oddech stanie się głębszy, rytm bardziej równy, a życie — choć z bliznami — odzyska siłę i sens?
Jeśli okaże się, że właśnie to, czego tak panicznie unikamy, jest jedyną szansą na to, by w końcu przestać żyć na granicy zawału?
Bo co tak naprawdę boli bardziej: prawda czy udawanie?
A może to nie ma znaczenia — bo każdy wybiera takie leczenie, na jakie go stać.


Dodaj komentarz