
Zawsze zastanawiało mnie, kiedy dokładnie człowiek zaczyna kłamać. Naukowcy twierdzą, że dzieje się to już między drugim a trzecim rokiem życia, kiedy w małych głowach pojawiają się pierwsze, niezdarne próby sprawdzenia, jak bardzo da się nagiąć rzeczywistość. Właśnie wtedy kiełkuje pierwszy mechanizm, który, jak później się okazuje, zostaje z nami na całe życie. To, co zaczyna się jako zabawa, eksperyment i sprawdzanie granic, w dorosłości przeradza się w subtelny sposób przetrwania, który doskonalimy latami.
Ja nie pamiętam momentu, w którym po raz pierwszy skłamałam. Pamiętam za to bardzo dobrze moment, w którym dostałam pierwszą karę za kłamstwo.
I to wcale nie dlatego, że oszukiwałam często — muszą Państwo wiedzieć, że moja mama jest chodzącym wariografem, więc jakiekolwiek kombinacje kończyły się szybciej niż zaczynały.
Ja natomiast zaskakująco często miałam w swoim życiu okresy, które można by nazwać heroicznymi fazami prawdomówności — kiedy mówiłam prawdę, tylko prawdę i wyłącznie prawdę, całą sobą próbując udowodnić światu, że szczerość popłaca.
Problem polegał na tym, że ona nie zawsze popłacała. A właściwie — rzadko.
Kiedy przyznawałam się do winy, kara spadała na mnie jak lato po maju: nieuchronnie. A kiedy mówiłam prawdę, prawdę nieładną, niewygodną, taką, której nikt nie chce usłyszeć, wtedy najdotkliwiej przekonywano mnie, że uczciwość nie jest walutą, którą wszyscy chętnie respektują.
I może właśnie wtedy po raz pierwszy przeczułam, że świat nie działa według prostych zasad z podręcznika dla grzecznych dzieci. Że życie nie jest systemem nagród i kar za prawdę i kłamstwo, tylko czymś znacznie bardziej skomplikowanym — czymś w rodzaju gry, w której reguły zmieniają się w zależności od tego, kto aktualnie trzyma pionki.
Nasi pierwsi nauczyciele — rodzice — powtarzali nam, że kłamstwo jest złe.
Tak po prostu, bez szarości, bez marginesu na trudne niuanse.
Tylko że ci sami rodzice, kłamali z wprawą zawodowców — czasem z troski, czasem z wygody, czasem z bezradności, a czasem tylko dlatego, że prawda była zbyt ciężka, by ją wypowiedzieć.
I może właśnie dlatego, kłamstwa wyrastają razem z nami, a z czasem stają się tak subtelne, że prawie przeźroczyste, jakbyśmy je destylowali latami, do uzyskania idealnie dopracowanej formy półprawdy, której nikt nie potrafi jednoznacznie ocenić.
Może właśnie stąd mamy te wszystkie szlachetne, „białe kłamstwa”, chroniące uczucia innych, manipulacyjne, szyte jak misterny kostium, są też kłamstwa lękowe, paniczne i patologiczne, tak wyćwiczone, że aż niepokojąco niezauważalne.
A na samym końcu zostaje jeszcze jedno — najbardziej ludzkie ze wszystkich: kłamstwo, które opowiadamy samym sobie, żeby nie naruszyć konstrukcji tego, w co tak bardzo chcemy wierzyć.
I to właśnie to jedno kłamstwo wydaje mi się najbardziej moje, coś, czego nigdy do końca nie rozbroiłam.
Ale zanim zaczniemy rozmontowywać te cięższe prawdy o sobie, warto wrócić do kłamstw bardziej przyziemnych, codziennych kłamstewek, które traktujemy jak rutynę, jak coś zupełnie niewinnego.
Choćby taka randka, pierwszy etap selekcji, polerowania siebie i miękkiego tuszowania wszystkiego, co mogłoby odstraszyć rozmówcę bardziej niż zimny prysznic w listopadzie.
Na randkach nagle wszyscy jesteśmy najlepszymi wersjami siebie. Słabe strony cudownie przeradzają się w „obszary rozwojowe”. Brak stabilności finansowej kandydata zmienia się w etykietę „żyję spontanicznie”. Lekkie nieogarnięcie w “kocham wolność”. A te rzeczy naprawdę niewygodne — takie, które mogłyby odsłonić nas w całości — chowamy głęboko. Bo przecież nikt normalny w pierwszych dziesięciu minutach rozmowy nie przyznaje się do tego, że nie jest pewien, czy ma wystarczająco emocjonalnych zasobów, żeby podołać małżeńskiej obietnicy ‘na dobre i na złe’.
Albo drugi klasyk — rozmowa kwalifikacyjna, czyli spotkanie dwóch kłamców. Pracodawca, który nie powie ci, że w firmie rotacja jest tak duża, że krzesła nie nadążają stygnąć, a ty nie wspomnisz, że naprawdę nie masz pasji do tworzenia raportów i niewolniczej pracy, ale za to masz ogromną pasję do opłacania rachunków i względnego spokoju.
A jednak te wszystkie kłamstwa, te strategiczne przemilczenia, którymi częstujemy innych — w mojej opinii wciąż bledną przy tych, które serwujemy samym sobie. Bo tu dopiero zaczyna się prawdziwa sztuka. Jesteśmy mistrzami snucia opowieści, które głaszczą nasze słabości i pozwalają nam rozsiąść się wygodnie w roli ofiary własnego życia. A rola ofiary, proszę Państwa, bywa o wiele przyjemniejsza niż rola osoby sprawczej — tej, która musi ryzykować, działać, zmieniać, konfrontować się z własnym potencjałem.
I tu wiem, o czym mówię. Nikt nie potrafi mnie oszukać tak skutecznie, jak ja sama — i jeszcze znaleźć na to wszystko dowody prawdy. Uwielbiałam okłamywać siebie, że muszę zasługiwać na miłość. Karmić się kłamstwem, że „tam na górze” wszystko już postanowiono, więc ja już niewiele mogę. Uwielbiam udawać, że wiem, dokąd zmierzam, że wcale nie ranię innych, tylko oni to wszystko źle interpretują. A także, że pieniądze się dla mnie nie liczą, mój przyszły partner może być bezdomny, a miłość załatwi resztę. A moje najbardziej ulubione? To, to, które używałam w zależności od okoliczności -że mogę wszystko. Tylko, proszę Państwa, z tym wszystkim to wcale nie jest tak do końca.
Ja długo brnęłam w ten rodzaj półprawdy. I to, o czym się brutalnie przekonałam, to, że nie każdy zostanie milionerem, choćby nie wiem jak się starał, nie każdy będzie Einsteinem, nie każdy dotrze do miejsca, w którym jest jego odnoszący sukcesy znajomy, i nie każdy przeżyje katastrofę samolotu tylko dlatego, że tak chciał.
Ale w tym całym temacie kłamstw zastanawia mnie jeszcze jedno — czy czasem naprawdę nie lubimy być okłamywani.
Mówimy głośno, jak cenimy szczerość, jak pragniemy relacji „autentycznych”, a jednocześnie łapiemy się na wszystkie influenserskie sztuczki niemal z rozczulającą gotowością. I to nawet wtedy, kiedy wiemy, że ktoś stosuje wobec nas emocjonalne haczyki, marketingowe sztuczki czy inne czary-mary. Patrzymy na idealne życia podane w pastelowych barwach i klikamy „kup teraz”, choć doskonale czujemy, że to zaledwie dekoracja, z której wycięto większość prawdy.
A może… może właśnie tego potrzebujemy?
Może te drobne kłamstewka są naszym codziennym przyprawieniem rzeczywistości, lekkim podbiciem kontrastu, dzięki któremu świat wydaje się bardziej magiczny, niż w istocie jest. Bo prawda — ta naga, niewygodna — bywa jak światło jarzeniówki: zbyt oślepiające, brutalne, zupełnie nieprzystające do naszego wrażliwego, kruchutkiego ego.
Bo niech sobie Państwo wyobrażą świat, w którym wszyscy mówią prawdę.
Tak całkowicie, bez filtra.
Czy serio chcielibyśmy znać te surowe, nieocenzurowane myśli naszych bliskich i to, czego pracodawca nigdy nie powie wprost — oraz to, co skrywa system, w którym wszyscy grzecznie odgrywamy swoje role?
Czy jakakolwiek relacja przetrwałaby taki poziom prawdy?
A przede wszystkim: czy unieślibyśmy prawdę o sobie samych — skoro to właśnie nasze własne kłamstwa najskuteczniej trzymają nas w całości?
No właśnie… więc świat pełnej szczerości zostawmy między bajkami. Bo może w realnym życiu prawda i kłamstwo muszą żyć obok siebie i każdy z nas musi sam zdecydować, ile prawdy jest w stanie unieść, a ile kłamstwa potrafi usprawiedliwić.


Dodaj komentarz